Od
pewnego czasu zastanawiam się jak to możliwe, że mój rocznik tak bardzo różni
się od ludzi zaledwie trzy lata młodszych. Właściwie podobne przemyślenie towarzyszyły mi jeszcze od czasów gimnazjum czy liceum, ale dodawałam sobie i światu otuchy stwierdzając, że pewnie mam pecha trafiać na takie jednostki, na podstawie których nie powinnam przecież oceniać całości. To byłoby z mojej strony niesprawiedliwe i krzywdzące. Jednakże zmieniłam nieco zdanie, gdy zaczęłam studiować drugi kierunek.
Już dawno nie miałam okazji być w towarzystwie takiej ilości, co tu dużo mówić, smarkaczy. Po raz pierwszy miałam okazję przyjrzeć się ich zachowaniu na październikowym spotkaniu inauguracyjnym, a właściwie tuż przed spotkaniem oczekując na wejście do sali. Robili wrażenie zdezorientowanych, jedni ukrywali przerażenie za cwaniackim uśmiechem, inni nerwowo szukali wokół siebie jakiejś bratniej duszy. Trochę tak, jak w podstawówce, gdy w pierwszej klasie tworzy się niezwykła więź między tobą a kimś z kim pierwszy raz usiadłeś w ławce. Była też grupa tak zwanych kiblujących, którzy stali i udawali najmądrzejszych bo zaczynają te studia drugi raz i znają wszystkich prowadzących - najlepiej doradzą ci do kogo zapisać się na ćwiczenia, choć w rzeczywistości nie dobrnęli nawet do drugiego semestru. W pewnym momencie utworzył się koło nich wianuszek tych przerażonych liczących na złagodzenie trzyletniego wyroku, na który sami siebie skazali. Sądzę, że mogłam nie kontrolować zdumienia i miny, która wskutek tego pojawiła się na mojej twarzy. Musiałam wyglądać na niezłą jędzę. Zwłaszcza, że w duchu zapewne zachowywałam się trochę jak oni - ja już mam jedne studia skończone, więc co wy możecie wiedzieć o życiu lub coś w tym stylu.
Już dawno nie miałam okazji być w towarzystwie takiej ilości, co tu dużo mówić, smarkaczy. Po raz pierwszy miałam okazję przyjrzeć się ich zachowaniu na październikowym spotkaniu inauguracyjnym, a właściwie tuż przed spotkaniem oczekując na wejście do sali. Robili wrażenie zdezorientowanych, jedni ukrywali przerażenie za cwaniackim uśmiechem, inni nerwowo szukali wokół siebie jakiejś bratniej duszy. Trochę tak, jak w podstawówce, gdy w pierwszej klasie tworzy się niezwykła więź między tobą a kimś z kim pierwszy raz usiadłeś w ławce. Była też grupa tak zwanych kiblujących, którzy stali i udawali najmądrzejszych bo zaczynają te studia drugi raz i znają wszystkich prowadzących - najlepiej doradzą ci do kogo zapisać się na ćwiczenia, choć w rzeczywistości nie dobrnęli nawet do drugiego semestru. W pewnym momencie utworzył się koło nich wianuszek tych przerażonych liczących na złagodzenie trzyletniego wyroku, na który sami siebie skazali. Sądzę, że mogłam nie kontrolować zdumienia i miny, która wskutek tego pojawiła się na mojej twarzy. Musiałam wyglądać na niezłą jędzę. Zwłaszcza, że w duchu zapewne zachowywałam się trochę jak oni - ja już mam jedne studia skończone, więc co wy możecie wiedzieć o życiu lub coś w tym stylu.
Przyznam, że pierwsze
zajęcia były dla mnie drastycznym przeżyciem, choć przeżycie to duże słowo, bo siedząc w ławce płonęłam ze
wstydu. Zapewne znacie to uczucie, kiedy patrzycie na czyjeś zachowanie i jest wam
za niego zwyczajnie wstyd. Jak w każdej grupce, tak i tam musiał znaleźć się tzw. "cwaniak, błazen, akrobata", tym razem tę "zaszczytną" rolę postanowiła wziąć na siebie jedna z dziewczyn - jej Psze panią! powtarzane z częstotliwości kilkunastu na minutę sprawiały, że wprost gniły mi uszy.
Pytania, na które opowiadała często nie miały nic wspólnego z poruszanym
tematem, ale były świetną okazją by mogła znów się odezwać i rozbawić grupę
jakimś "błyskotliwym" stwierdzeniem. Początkowo prowadząca zdawała się być
zażenowana całą sytuacją, ale chyba uznała, że jak się nie ma co się lubi, to
się lubi co się ma i cieszyła się, że ktokolwiek zabiera głos (nie ważne, że
nie na temat...). Było to o tyle dziwne doświadczenie, że na mojej
pierwszej uczelni, takie zachowanie było po prostu czymś nie do pomyślenia.
Prowadzący był mentorem, a niektórych kreowało się wręcz na bogów. Otaczała ich
aura szacunku i dystansu, i nikt nie miał wątpliwości, że to im się należy.
To,
co wcześniej było dla mnie, jako studentki, nie do pomyślenia, to na przykład
przekraczanie tak zwanego „kwadransa studenckiego”. Masz piętnaście minut żeby
się spóźnić, a i tak nie wiadomo czy prowadzący wpuści cię na zajęcia. Studenci
wiedzieli, że jeśli według ich zegarka są spóźnieni już 16 minut, to koniec, po zawodach.
Próby wejścia po takim czasie na zajęcia podejmowali tylko uczelniani
kamikadze. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy pierwszoroczniacy mojego
drugiego kierunku przychodzili na zajęcia trzydzieści i czterdzieści minut „po
dzwonku”. Katastrofa! Tam uczelniani kamikadze stracili swoją rangę, bo
przestali być czymś niezwykłym czy dziwnym. Stali się standardem. Ale najsmutniejsza
była niemoc prowadzącego. Po jednym z nich, młodym magistrze, szczególnie widać
było, że zachodzi w głowę jak to było jeszcze za jego czasów studenckich, a
więc przecież nie tak dawno (zakładam, że mógł być niewiele starszy ode mnie)! Początkowo totalnie zdziwiony, później
sfrustrowany ignorowanymi prośbami o punktualność, wkroczył w fazę złości,
która szybko ustąpiła miejsca rezygnacji.
Wielokrotnie
pytałam o zdanie na ten temat znajomych w moim wieku. Jedni uważali, że to
kwestia „zmiany pokoleniowej” poprzedzonej trendem na bezstresowe wychowanie. Inni
twierdzili, że po prostu uczelnia tego nie egzekwuje, bo nie jest tak
prestiżowa, jak ta na której zaczynałam, więc to element walki o studenta.
Czyli też bezstresowe wychowanie, ale promowane przez uczelnię. Sama nie wiem...
To czego nie mogę znieść, nie zdzierżę, nie zniosę, nie dam rady(!) to
chłopacy, którzy siedzą na zajęciach w czapkach na głowach! Krew mnie zalewa!
Niektórzy sprawiają wrażenie jakby urodzili się z nimi na głowach, jakby były
przyklejone lub przyrośnięte. A najgorsze jest to, że gdy zwrócisz takiemu
uwagę, to on nie tyle jest zły czy obrażony, on po prostu zupełnie nie jest
świadomy, że kiedyś coś takiego było nie tylko faux pas, ale zupełnym brakiem wychowania! Teraz czapka to nieodłączny element kreowania siebie i swojego, jakże powtarzalnego stylu. Tylko dlaczego styl nie może iść w
parze w przynajmniej pewnymi standardami dobrego wychowania?
To
tylko kilka a zmianie uległy najbardziej podstawowe normy. Przynajmniej
za takie miałam je do niedawna. Mam wrażenie, że dzieli mnie od tych ludzi
ogromna mentalna przepaść. Gdzie tam przepaść!? To cały wielki kanion! Rzecz
jasna nie chcę generalizować, bo wśród tych skoczków w bezpowrotną otchłań, są też
ci zupełnie „normalni”, nauczeni „starych schematów”. Mam niestety wrażenie, że
ich szala znacząco unosi się do góry.
Więcej
przemyśleń tutaj.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz