Jeśli dążenie do bycia niezależną, posiadanie własnego zdania,
chęć wyeksponowania swojej wartości i pokazania zdolności do piastowania
stanowisk stereotypowo przypisanych tylko mężczyznom, to definicja feminizmu,
to mogę wszem i wobec stwierdzić, że jestem feministką!
W dodatku feministką, która lubi facetów! Czy to jakiś fenomen?
Chyba nie, po prostu nieco inne podejście do tematu. Przyznam się osobiście, że
szlag mnie trafia kiedy widzę nieporadne życiowo, zupełnie podporządkowane
„swoim” facetom kobiety. Rozumiem, kiedy jest to zachowanie, powiedzmy,
„wyrachowane” (mężczyźni podobno lubią móc pokazać nieporadnej dziewoi jak co
działa). Wtedy jest to swego rodzaju manipulacja by osiągnąć swój cel. Jak to
mówią „cel uświęca środki”, więc czasem warto udać głupiutką sierotkę, mimo że
charakter każe nam być twardzielką.
Pisząc, że „lubię facetów”, celowo użyłam słowa „lubię”, wpierw
odruchowo chciałam napisać „uwielbiam”, ale od uwielbiania blisko do
ubóstwiania, a stamtąd do uzależnienia od nich. A muszę rozróżnić, że
uzależnienie od facetów jest czymś zupełnie innym od uzależniania od korzyści,
których nam dostarczają. Więc czy trafnym jest stwierdzenie, że feminizm kończy
się tam, gdzie trzeba wnieść fortepian na czwarte piętro? Może wręcz
przeciwnie, może właśnie tam się on zaczyna? Może właśnie w sytuacji, gdy
trzeba przenieść wspomniany fortepian, zamieniamy się w te słabiutkie kobiety,
które zginęłyby w dżungli życia bez ramion naszych silnych Tarzanów.
Oczywiście, proszę nie zrozumieć mnie źle. Nie namawiam do traktowania mężczyzn
instrumentalnie, absolutnie. Chcę tylko pokazać mechanizmy, które rządzą naszym
światem, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Rzecz jasna nie wszystkie
kobiety mają takie podejście, są takie które uważają męża za świętość i
„szczęście od Boga” (szkoda, że nie da im szóstki w totka), a są i tak zwane
„fest baby”, które same wrzuciłyby nasz fortepian na bary i zawlekły nawet na
piętro dziesiąte. Ale może zostanę przy tych, jednak bardziej wyśrodkowanych.
Muszę stwierdzić, że faceci są nam potrzebni i to nie tylko w
sensie fizycznym, na co wskazywałoby to, o czym chcę teraz napisać. Otóż seks!
Czytałam niedawno artykuł o tym, że seks, jak ryba dobrze wpływa na wszystko.
Podobno dlatego, kochając się regularnie utrzymujemy organizm zdrowym. Ciekawe
ile w tym prawdy, że pomaga na bóle migrenowe. Co więcej, odmładza! A to niby
dlatego, że podczas stosunku ciśnienie wzrasta, krew szybciej krąży i nasze
ciało zostaje lepiej ukrwione, dzięki czemu poprawia się wygląd naszej skóry.
Podobno działa nawet na grypę. Dobre sobie! Ale nie krytykuję, bo może kiedyś
przyznam temu rację! Aha. Jest jeszcze kilka defektów uzdrawianych przez
magiczną różdżkę seksu, ale nie do tego zmierzam. Czy to o czym napisałam nie
jest „fizyczny zastosowaniem” mężczyzny? Otóż nie. Okazuje się, że taki efekt
może dać nam tylko satysfakcja z seksu a nie on sam. A, sądzę, że pełniej
satysfakcji nie da się uzyskać na poziomie wyłącznie fizycznym. Tu potrzebne są
„wyższe poziomy jedi”, emocje, głębszy związek zbliżających się ludzi, coś co
wychodzi poza sferę fizyczną i materialną. Chyba chodzi o te wszystkie
wzdychania, motyle w brzuchu i inne takie dziwne rzeczy, po których sądzimy, że
o danej osoby czujemy coś więcej poza samym pociągiem fizycznym.
Tu oczywiście może paść stwierdzenie, że seks lesbijek przynosi
takie same efekty. Kochają się, więc łączy je coś głębszego, dają sobie
przyjemność również fizyczną, więc facet nie jest im potrzebny ani do szczęścia
ani do zdrowia. Racja. Zaraz przychodzi mi na myśl „Seksmisja” i świat
opanowany przez kobiety. Najprawdziwsze jest najbanalniejsze – nawet gdyby
feministki lesbijki chciały opanować świat, to póki co nie mają innego sposobu
na tworzenie kolejnych feministycznych pokoleń, bez udziału „pierwiastka”
męskiego. Ot co!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz