
W wywiadzie dla portalu Xięgarnia.pl, który był
poświęcony książce Grochów,
Andrzej Stasiuk zapytany przez Agatę Passent, co teraz pisze, tak przedstawił
swoją wizję nowej książki:
- Próbuję napisać taką dziwną książkę, która
zaczyna się w Polsce, zaczyna się na przykład na Podlasiu gdzieś - żeby nie
było, że tylko zagranica(…). Zaczyna się w moim dzieciństwie, młodości,
młodości moich rodziców, w komunizmie polskim, w komunizmie światowym – bo
jakby myśl narratora podąża aż do Chin, podąża przez Rosję, przez Syberię,
podąża przez Mongolię(…). To, co komunizm zrobił z pejzażem, co zrobił z
mentalnym pejzażem, to, co zrobił w Chinach na przykład, to, co zrobił w
Mongolii – dla nas rzeczy zupełnie nierzeczywiste. I, żeby to pożenić z polskim
komunizmem, bo to strasznie ważne jednak – co by nie gadać, mnie komunizm
ukształtował i nie da się od tego uciec(…). I, żeby to się kończyło gdzieś w
Chinach, w epoce wielkiego skoku(…). Ja wiem, że to bałamutnie i abstrakcyjnie
brzmi kiedy ja to opowiadam, a być może z tego nic nie wyjdzie – człowiek
strzela, Pan Bóg kule nosi(…).
W całej wypowiedzi nie padł żaden konkretny tytuł,
natomiast po przeczytaniu Wschodu czytelnik może mieć pewność, że
Stasiuk pracował właśnie nad tą książką, a co więcej, udało mu się zrealizować
większość założeń, które towarzyszyły wstępnej pracy nad książką i pierwotnej
wizji autora. Czy i w jakim stopniu realizacja tej wizji może być interesująca
dla czytelnika nie jest wcale oczywiste.
Przypuszczam, że gdyby zacząć swoją przygodę ze
Stasiukiem właśnie od tej książki, można po lekturze pójść w dwie
zupełnie przeciwne strony – albo podjąć przygodę i sięgnąć po wcześniejsze
pozycje z dorobku autora, albo w stanie mniejszego lub większego znudzenia
uznać, że Stasiukowi już podziękujemy.
Niestety jako osoba „spotykająca się” ze
Stasiukiem już od lat, przy okazji takich książek, jak na przykład: wstrząsające Mury Hebronu, wciągające i
pobudzające wyobraźnie Opowieści
galicyjskie i Jadąc do Babadag, czy w końcu
przenoszący do zupełnie innego świata, obcego zwłaszcza młodym czytelnikom, Grochowa, czuję się nieco
rozczarowana ostatnią książką. Swoich pretensji nie kieruję jednak absolutne w
stronę autora. Moje rozczarowanie nie jest spowodowane ani złą narracją, ani
też brakiem interesującej fabuły, ale przesytem i zbytnim rozbuchaniem machiny
marketingowej, która kazała nam wierzyć, że będzie to najlepsza spośród książek
Stasiuka. Może rozczarowanie wynika także z tego, że książka jest po prostu
dobra, jak poprzednie, ale że traktuje o podobnych tematach, to nie ma już
fajerwerków, których spodziewaliśmy się oczekując premiery.
Będę zatem trzecim typem czytelników, którzy
zafascynowani wcześniejszą twórczością Stasiuka, nie pozwolą, by ich czytanie
nowej książki przyćmiło coś innego niż samodzielne i indywidualne pochylenie
nad lekturą - bez zbędnego szumi zakłócającego odbiór.
We Wschodzie nie brak, oczywiście, „smaczków”,
typowych dla Stasiukowego pisarstwa - ciętych uwag i bezpośrednich
określeń, których wyczekują fani, a za które autor zaskarbi sobie sympatię
nowych czytelników. Nie brak też jego tęsknoty za niby znienawidzoną
przeszłością, o której jednak pisze z ogromną dozą nostalgii i sentymentu. Bo
może czasy były złe, ale oswojone. Bo człowiek mniej boi się tego, co znane.
Myślę, że tę tęsknotę, a jednocześnie tłumiony gdzieś głęboko strach przed
światem „tu i teraz” odnaleźć można na wielu kartach tej książki. Poniżej
fragment, który, moim zdaniem, najlepiej oddaje sens i cel tego, co robi autor:
Dlatego teraz tutaj leżę i nie mogę spać. Wsłuchuję się w pamirski
wiatr. W poszukiwaniu czasu, którym wzgardziłem. Dlatego tracę zdrowie i wydaję
pieniądze, żeby sprawdzić, dokąd to wszystko sięgało, jak odmieniło ziemię i
jaki pozostawiło ślad. Dlatego irytuje mnie obecność „beerpotatoes”.
Swoimi terenówkami, które palą dwadzieścia pięć na setkę, rozjeżdżają mi
dzieciństwo. Tratują mi młodość, której poszukuję w Murgobie i w Karakol.
Przysiadam się do starych kobiet i wypytuję o wnuki i o przeszłość. Są
zdziwione, że mówię po rosyjsku. Biorą mnie za jednego z tamtych. Mówią, że
kiedyś było lepiej, ale teraz też może być, bo przecież nie ma wojny. Są jak
moje babki. W chustkach, w kucki na progu i z tą wojenną mądrością, która
czyniła ich los znośnym, a może i szczęśliwym. Z mądrością, która pozwalała
istnieć w fałszywym świecie komunizmu i nic nie stracić z prawdziwości życia.
To, co widać w powyższym fragmencie, a co także
bardzo znamienne w przypadku Wschodu,
to nieustanne poszukiwanie prawdy i oddzielanie jej od komunistycznej fikcji.
Wiele wspomnień opisywanych w powieści bazuje na tej opozycji. To, co może się
wydawać paradoksalne, to fakt, że w kreowanej i fikcyjnej rzeczywistości
komunizmu, autor dostrzega dużo prawdziwsze życie niż to, którego doświadcza w
czasach po komunizmie:
Żyłem trzydzieści lat w komunizmie i dlatego tak mnie tu ciągnęło.
Żyłem w nim jak w normalnym świecie. Ojciec przynosił do domu wypłatę w
czerwonych banknotach z wizerunkiem fabryki(…). Banknot był fikcją, ale
opisywał prawdę. Im dłużej żyję, tym mniej żałuję, że żyłem w tamtych czasach.
Szczarze mówiąc, w ogóle nie żałuję.
Jedno z ważniejszych wspomnień z dzieciństwa,
które wielokrotnie powraca w narracji autora, dotyczy wuja, w którego osobie
również mieszają się elementy życiowej prawdy i komunistycznej fikcji. Z jednej
strony przywoływana nieustannie książeczka znaleziona w szufladzie ze
szpargałami, która okazuje się być legitymacją partyjną wuja – symbol
komunistycznej fikcji, a z drugiej samo wspomnienie ciepłego, dobrego i
opiekuńczego mężczyzny, którego mało świadomy chłopiec nie ocenia przez pryzmat
jakiejś mało ważnej książeczki – życie prawdziwe.
Trzeba przyznać, że dobrym posunięciem było
nadanie książce tytułu, który tak wiele w sobie mieści, bo nie pozwala
czytelnikowi rościć sobie pretensji, które ja miałam na przykład w przypadku Jadąc do Babadag. Czytelnik oczekuje, że
wszystko, co czyta, to tylko wątki, które mimo nieustannego zbaczania z
właściwej drogi, w końcu zaprowadzą do tytułowego Babadag. Co więcej, jest
nawet rozdział zatytułowany w ten sam sposób, który zapowiada pewną kulminację.
No właśnie….zapowiada i na zapowiedzi się kończy, bo czytelnik dowiaduje się
jedynie, że taką a taką drogą można tam dojechać, ale my tam nie pojedziemy.
W przypadku Wschodu, nawet jeśli czytelnik liczy na to, że
zwieńczeniem podróży będzie przybycie do Chin, to jednak nie dziwi go tak
bardzo moment, w którym okazuje się, że właściwie „Same Chiny ciekawiły mnie
umiarkowanie. Były za stare, zbyt skomplikowane, by szczerze się nimi
zainteresować”. W momencie dotarcia do Chin, czytelnik, który nie odkrył
tego wcześniej, zaczyna rozumieć, że dla Stasiuka podróżowanie to nie
kolekcjonowanie nowych miejsc, czy zbieranie pieczątek w paszporcie,
podróżowanie to poszukiwanie sensu, poznawanie, uczenie się siebie i ludzi.
Część książki poświęcona pobytowi w Chinach i przywoływanym tam wspomnieniom
jest pełna duchowych refleksji i pytań, które, jak można się spodziewać, nie
mają szans zyskać odpowiedzi:
Zarys nagich
wzgórz, czerwony ogień i niebo. Po to tu przyjechałem. Żeby prawie nic nie było
między moim ciałem a resztą. Nawet pamięć miała mniej do roboty, bo przecież
nie znałem żadnej historii z tych stron. Nie miałem o czym tutaj myśleć. To
znaczy myślałem o sobie. Zastanawiałem się, gdzie łatwiej umierać: czy tu, czy
u siebie.
Albo:
Wracam do tamtych dni, jadąc do Chin w poszukiwaniu Bóg wie czego.
Pewnie, żeby sobie coś wyjaśnić, coś przypomnieć jeszcze bardziej. Każdy powód
jest dobry, by pojechać S3 do Chin. Najlepiej bez wysiadania, bez tych
wszystkich przesiadek, kontroli i stemplowania. Żeby się przekonać, że to
wszystko ma jakiś sens od pierwszych dni po dziś dzień.
Mam wrażenie, że Wschód to pierwsza książka, która pokazuje,
że, w przypadku tego autora, podróżowanie to nie tylko przyjemność poznawania,
odwiedzania czy podróżowania, o ile o jakiejkolwiek przyjemności w ogóle może
być mowa, to w bardzo dużej mierze obsesyjne poszukiwanie tego, co nienazwane,
poszukiwanie jakiejś przeszłości, której nie da się zdefiniować. W trakcie
lektury byłam przekonana, że gdyby zapytać o to Stasiuka, to sam nie
wiedziałby, czego tak naprawdę poszukuje, do czego dąży. Autor z pewnością był
świadom, że taki właśnie może być odbiór, ponieważ pod koniec książki możemy
znaleźć takie oto słowa: „Nie
potrafiłbym im wytłumaczyć, po co tu przyjechałem. Sam nie bardzo wiem. W
poszukiwaniu przeszłości? Żeby zobaczyć, co się stało z dniami, które minęły?”,
a nieco dalej: „Nigdy nie
mogłem odgadnąć, co było ważniejsze: to że umyka [świat], czy to, że się zjawia.
To, że odjeżdżam, czy to, że przyjadę”.
To, na co z pewnością trzeba zwrócić uwagę w tej książce, to niezwykła wrażliwość
i świadomość autora. Można odnieść wrażenie, że nosi w sobie ogromny ból
dziejowy - związany z wojnami, holokaustem, działaniem komunizmu - ból, który z
jednej strony ciąży i przygniata, a z drugiej strony jest siłą napędową, która
zmusza do nieustannego poznawania. Poznanie to jednak nie przyniesie
zrozumienia, ale przecież tu nie o cel chodzi, ale o nieustanną drogę do niego.
Dlatego, mimo pierwszego małego ukłucia rozczarowania, uważam, że warto sięgnąć
po tę książkę znowu, bo wtedy otworzy się przed nami na nowo z wieloma sensami,
które ciężko znaleźć czytając przez powłokę, którą narzuciły nam marketingowe
okulary.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz